Przemek Dębowski: „Staram się orientować w trendach na tyle, żeby z nich nie korzystać” | Skvot – szkoła dla kreatywnych
SKVOT MAG

Przemek Dębowski: „Staram się orientować w trendach na tyle, żeby z nich nie korzystać”

Grafik, wydawca, absolwent edytorstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim opowiada o niszowej sztuce projektowania książek.

Przemek Dębowski: „Staram się orientować w trendach na tyle, żeby z nich nie korzystać”
card-photo

Roś Natalia

Dziennikarka SKVOT MAG

9 sierpnia, 2023 Artykuły

Przemek Dębowski, zapytany o rady dla przyszłych projektantów książek zasłania się niszowością tego zawodu i przyszłością, jaka czeka papierowe wydania publikacji. I może coś w tym jest: e-czytniki stają się coraz bardziej popularnymi towarzyszami w środkach komunikacji miejskiej i na wakacjach. Mimo to, korzyści płynące z czytania książki, którą można wziąć do ręki, wciąż przewyższają te związane z e-bookami. Udział i to niemały w doświadczaniu książki ma właśnie Przemek, który opowie o procesie tworzenia publikacji, pracy nad okładką i przekuwaniu pomysłów w przedmioty, znajdujące się przecież w każdym domu.

Opowiedz o swojej zawodowej podróży. Jak zaczęła się Twoja przygoda z projektowaniem, jak odkryłeś, że właśnie to chcesz robić w życiu?

Nie miałem innego wyjścia. Książki pożerałem zawodowo. Jedna dziennie to moja norma co najmniej do dwudziestki. W mieszkaniu mieliśmy pięć regałów zastawionych książkami, których okładki przyciągały jak magnes, zresztą często zwodząc mnie na manowce. Jako dziesięciolatek przeczytałem „Pana Tadeusza” aż do piątej księgi, zanim dotarło do mnie, że nic nie rozumiem, a wszystko dlatego, że skusiło mnie imponujące stare wydanie, w twardej oprawie i ze złoceniami. Księgi zbójeckie, krótko mówiąc! Nie miałem rodzeństwa, w telewizji były tylko dwa programy, komputer dostałem dopiero pod koniec podstawówki, to co miałem robić? Czytałem książki.

Na ASP zdawałem właśnie po to, żeby kiedyś tworzyć ilustracje i okładki. Nie dostałem się, więc trafiłem na polonistykę. A skoro polonistyka, to praktyki w wydawnictwie. W Znaku, dokąd trafiłem na staż, a potem przez dwa lata pracowałem jako asystent redaktora, pokazałem któregoś dnia, co sobie wieczorami dłubałem w spiraconym Photoshopie: właśnie okładki książek, z którymi miałem kiedyś nadzieję pracować. Była tam na przykład „Siostrzyczka” Chandlera, którą teraz po dwudziestu latach wydaliśmy w Karakterze! Dostałem pierwsze zlecenie na próbę, potem kolejne. I dopiero wtedy zacząłem na serio uczyć się tego fachu. 

Ciekawi mnie, jak podchodzisz do projektowania książki i okładki. Wchodzi nowy projekt, jest do zaprojektowania książka X, od czego zaczynasz, jak wygląda Twoja struktura pracy? Masz swoje rytuały?

Bardzo chciałbym mieć czas na rytuały, ale nie da rady. Praca twórcza to ledwie mgnienie wśród wszystkich moich zajęć, większość czasu upływa na nie wiadomo czym!  

Staram się ufać intuicji, która (w moim przypadku przynajmniej) jest po prostu zinternalizowanym doświadczeniem – im ono większe, tym więcej decyzji podejmujesz nieświadomie i w mgnieniu oka. Kiedy siadam do roboty, jak najszybciej próbuję zrozumieć, o czym jest książka, nad którą mam pracować, jaki jest jej sens, zasadnicze znaczenie. To na polonistyce nauczyłem się dostrzegać niewidoczne na pierwszy rzut oka relacje pomiędzy słowami, znakami, obrazami. Lektura w takim ujęciu to prawie detektywistyczna robota. No więc czytam.

Właściwie od początku mam jakiś pomysł. Zazwyczaj bardzo mgławicowy: czuję, że książka powinna być mała albo różowa, albo nieprzyjemna w dotyku, coś w tym stylu. Staram się wyobrazić jej wielkość, ciężar, kolor papieru w środku, jego grubość i fakturę – myślę o całości książki, a nie, że robię tylko okładkę, i do widzenia. Odbiorca przecież będzie obcował z trójwymiarowym przedmiotem, weźmie książkę do ręki, położy na kolanach albo na stole. 

Czytam tekst i wypisuję kluczowe słowa, zaznaczam cytaty, które mogą mi się przydać w konstruowaniu okładki, czasami to jakiś szczególnie uderzający obraz, czasami metafora, czasami jedno słowo, które idealnie oddaje treść.

Potem obok tych notatek rysuję ołówkiem szkicowe ilustracje: nic specjalnego, parę kresek, bo potrzebuję ubrać słowa w fizyczną formę. Nie układam ich jeszcze w żaden sposób: zbieram rekwizyty do budowy okładki. I dopiero gdy mam ich już kilkanaście, kilkadziesiąt, zastanawiam się, czy wchodzą ze sobą w jakieś relacje, które z tych związków są najbardziej zaskakujące, przerysowuję je raz i drugi, coś dodaję, coś wykreślam. Na kartce robi się tłoczno, upycham tyle znaczeń, ile się da. I dopiero w trzecim przelocie kasuję to, co nadmiarowe. Jeden czarny kwadrat działa mocniej niż dwa.

Chociaż podoba mi się też projektancki maksymalizm! Czasami zgiełk na okładce ma sens, jeśli wymaga go treść książki. Zrobiłem trochę złożonych projektów (seria reportaży Karakteru z lat 2010–2012). To niełatwa stylistyka, bo trzeba zharmonizować mnóstwo elementów z rozmaitych parafii. Jeśli się to uda (popatrzcie na postmodernizm w projektowaniu graficznym, prace April Greiman, Zuzany Licko, Nevile’a Brody’ego, Vaughana Olivera czy Davida Carsona), to efekt jest oszałamiający. Bardzo by mi się nie podobała księgarnia, w której wszystkie okładki byłyby jednobarwnymi płaszczyznami z minimalistycznym liternictwem. Nuda, drętwota i brak życia.

Przeczytałem ostatnio na jednej z facebookowych grup poświęconych okładkom książek SF z lat pięćdziesiątych zdanie, które zapadło mi w pamięć: „kiedyś książki zdobiła zapierająca dech w piersiach sztuka, teraz wszędzie tylko nudny design”. Jakoś się z tym zgadzam. Projektanci często zapominają, jak rozmaite są ludzkie przyjemności, że materia, w której pracujemy, to nie tylko sublimacja, wyrafinowanie, i intelektualne rebusy. Czasami warto uwieść odbiorcę tajemniczym krajobrazem, bohaterskimi bohaterami i potwornymi potworami, które zapowiadają przygodę.

Wracając do pytania: po przesiewie słów-kluczy przychodzi najtrudniejsza robota, czyli dobieranie liter. Typografia to w sumie podstawowy budulec okładki. Często wystarczą same litery, żeby książka wyglądała jak należy, żeby intrygowała, wyróżniała się w księgarniach. Żeby zapadała w pamięć. Jeden z moich projektów, które lubię najbardziej, to „Stramer ” Mikołaja Łozińskiego. Same litery, a jednak ich układ wynika z ostatniej sceny w książce: słońca zachodzącego nad morzem, z zanikania, z krycia się za horyzontem. 

Praca z typografią to co najmniej połowa roboty. Staram się zapisać na rozmaite sposoby. Mam ulubione kroje, od których wychodzę: Paperback, Chronicle, Knockout. Porządne amerykańskie konie pociągowe: mają swój charakter, ale jednocześnie nie narzucają się zanadto. Czasami jednak lubię szukać innych rozwiązań. A tyle jest krojów do dyspozycji! Pomijam nawet Adobe Fonts, gdzie trafiają się istne cuda (zobaczcie kroje zaprojektowane przez Jima Parkinsona na przykład, autora winiety magazynu Rolling Stone!), najczęściej kieruję się na fontstand.com albo na futurefonts.xyz.

Kiedy mam już kilkanaście wersji, eksperymentuję ze skalą. Sprawdzam, jak wyglądają bardzo małe napisy albo bardzo duże: często działanie skalą jest wystarczającym środkiem typograficznej ekspresji. Olbrzymie litery mogą przelewać się przez krawędź okładki albo – przeciwnie – są tak malutkie, że czytelnik musi się chwilę skupić, żeby wszystko odcyfrować (jak na tegorocznej okładce „Nadepnęłam na węża” Hiromi Kawakami).

Bywa, że napisy za cholerę nie chcą się ułożyć. Wydają się przypadkowe, niezakotwiczone, słabe. Wtedy daję sobie dzień odpoczynku. Przeglądam książki o książkach, strony poświęcone okładkom (na przykład opisujące nowości casualoptimist.com albo bookcoverreview.co.uk, gdzie można znaleźć sporo starszych projektów). Albo fontsinuse.com, gdzie na rozmaitych przykładach widać, jak w rozmaitych dekadach rozmaici twórcy pracowali z typografią. Takie wizualne tornado wysokiej jakości wystarczy, żeby przewietrzyć mi głowę. Często zaczynam wtedy pracę z typografią zupełnie od nowa.

Nieprawdopodobną siłę ma odręczne liternictwo. Jest w nim ludzki gest, który mnie ujmuje, są niedoskonałości, i pewne poczucie wyjątkowości takiego projektu. Zawsze warto wrócić do okładek z lat 50. i 60. W Karakterze wydaliśmy monografię wybitnej projektantki Ewy Frysztak („Ballada o dziewczynie”) czy olbrzymi tom zatytułowany „Dosłownie. Liternicze i typograficzne okładki polskich książek 1944–2019”. Te blisko tysiąc literniczych projektów to po prostu elementarz, szkoła i źródło inspiracji: w chwili twórczego kryzysu dobrze popatrzeć, jak inni pracowali z formami liter i jak wykorzystywali ich możliwości.

Jak wygląda typowy dzień pracy w wydawnictwie Karakter? 

Przychodzę do pracy koło 9, wychodzę koło 16. Tyle się u nas pracuje. Więcej człowiek nie da rady. Czasem jednak przychodzę do biura wieczorem. Bywa, że w ciągu dnia nie ma kiedy zrobić coś twórczego. A to trzeba sfotografować książki, a to spotkać się z autorem lub autorką, a to omówić plany wydawnicze. Na skupienie, namysł, eksperymenty nie zostaje wiele czasu. 

Przychodzę rano. Jeżeli akurat nie mam siły czy nastroju, żeby coś wymyślać, to zawsze jest jakaś korekta do wprowadzenia: cudowne mechaniczne zajęcie, które mnie uspokaja, bo z bałaganu wyłania się porządek. Czysty konkret, po paru godzinach widzisz rezultat swojej pracy. O, albo szukam tytułów do wydania. 

Śledzisz trendy w branży wydawniczej? Jaki to ma wpływ na wygląd wydawnictwa, które współtworzysz? 

Nie bardzo śledzę. Staram się w nich orientować na tyle, żeby z nich nie korzystać. Mnie interesuje głos autora, i to z niego staram się wywieść formę książki.

Nie szukam inspiracji. Pracy innych autorów, jak wspominałem wcześniej, używam jako swego rodzaju odkurzacza, staram się przewietrzyć własną głowę. „Popatrz, można i tak”, mówię sobie. Jeśli gdzieś zauważę na przykład intrygujący kolaż, to próbuję nowego podejścia, czasem nawet coś z tego wychodzi, rzadko. Wracam więc do swoich ulubionych technik, czyli pracy z typografią, z metaforą albo z abstrakcją. Ale już wychodzę z innego punktu, bo przerwałem pierwotny tok myślenia. Fajnie badać rozmaite możliwości. Dobrze dać sobie trochę czasu. Zrobiłem pierwszą wersję, jest całkiem niezła, no, to może spróbujmy czegoś innego, spróbujmy skonstruować ten projekt na zupełnie innych zasadach.

Jak wśród trendów równoważyć jednak swój własny głos i styl w projektowaniu?

Trendy są tylko po to, żeby ich unikać. No naprawdę, nie mam nic więcej do powiedzenia. Może tylko tyle, że w końcu jesteśmy twórcami, więc powinno nam zależeć, żeby coś tworzyć. O, powymądrzam się, polonistyka się kłania. Renesansowe teorie literatury wprowadziły pojęcie emulatio, jako odpowiedzi na imitatio: nie ma co naśladować autorów starożytnych. Można brać ich sobie za wzór, ale w taki sposób, żeby ich prześcignąć!

Bardzo odpowiada mi to spojrzenie. Nie udajemy przecież, że zawsze tworzymy rzeczy oryginalne. To trochę jak z piosenką Blue Monday zespołu New Order, są tam i Kraftwerk, i Donna Summer, i riff z Ennio Morricone, ale powstało coś zupełnie nowego i swoistego. Nadbudowa, prześcignięcie – taka powinna być ambicja każdego twórcy, czy to artysty, czy projektanta.

Nie ma co zaprzeczać, oceniamy książki po okładce. Co Twoim zdaniem musi mieć okładka, abyś zwrócił na nią uwagę na półce?

Materiał! Większość książek ma teraz okładki pokryte folią, najczęściej matową. A ja lubię poczuć papier! Fakturę, szorstkość, kłaczki, które powodują, że światło układa się tak, a nie inaczej. Po drugie zwracam uwagę na litery. Można piękną ilustrację albo ambitny pomysł zupełnie położyć źle dobraną typografią.

Jaki był największy błąd, jaki popełniłeś jako projektant? Co Cię to nauczyło?

Najgorzej to zakochać się we własnym pomyśle. Ponad 10 lat temu wydaliśmy album Adama Mazura o polskiej współczesnej fotografii. Bardzo mi zależało, żeby zrobić z tej książki swego rodzaju ikonę, rzecz, która tłumaczy się sama przez się. Dlatego zaproponowałem, żeby na okładce nie umieszczać tytułu ani autora. Mało kto zrozumiał jednak ten pomysł, a ponieważ na froncie widnieje zdjęcie kuchennego wnętrza, pojawiły się od zdezorientowanych czytelników pytania o książkę o kuchniach. Warto przekraczać granice i proponować ambitne rozwiązania, ale trzeba wziąć pod uwagę scenariusze, w których nasze intencje nie zostaną właściwie zrozumiane.

Co robisz, gdy dochodzisz do ściany i dopada Cię niemoc projektowa?

Trochę nie mam na nią czasu. Pracy jest dużo, czasu jest mało, nie mam kiedy rozkminiać i walić głową w mur. Kiedy nie przychodzi mi do głowy żaden pomysł, zawsze mam co innego do zrobienia, na przykład wprowadzanie korekty, o czym już wspominałem. To pomaga, bo czyścisz sobie głowę, a w dodatku zapewnia strzał dopaminy, bo po trzech godzinach takiej pracy już widać jej efekty.

Co teraz czytasz, słuchasz, oglądasz i w jakiś sposób Cię inspiruje?

Właśnie przyszła do mnie zamówiona przed paroma tygodniami książka Rocketships and Rayguns. Vintage Science Fiction Book Cover Art. Oglądam te wszystkie wspaniałe okładki i zachwycam się, jak wielki jest w nich ładunek emocji, pomysłowości, talentu, i niech tam, piękna. Chciałbym mieć więcej czasu na takie eksploracje. Ale przecież tego rodzaju niespodzianki zdarzają się na każdym kroku: ostatnio z moją córką zaczęliśmy grać w Chrono Trigger, jRPG-a sprzed prawie trzech dekad, i jestem pod olbrzymim wrażeniem, jak przy tak ograniczonych środkach, cztery piksele na krzyż, można było stworzyć tak angażującą (i porywającą wizualnie!) opowieść! 

Poza tym czytam sobie niszowe amerykańskie kryminały, wracam do starej science fiction. Nie bardzo mogę czytać współczesną literaturę tzw. piękną: tyle się już naczytałem, że wszędzie widzę jakieś pozy albo niedociągnięcia. Czasami oczywiście znajdują się autorzy, którzy nadal mnie zachwycają. Raz na parę lat trafię na takiego na przykład Denisa Johnsona, najwyższą literacką półkę, którego z dumą mogę wydawać w Karakterze. Ale to się rzadko zdarza, więc sięgam tam, gdzie są dobre historie. Nie przeszkadza mi, że to tylko opowieści, że nie ma w nich tego całego intelektualnego bagażu, fikołków, tego popisywania się talentem i chęci naprawy świata i dominacji na literackim polu. Niech ktoś do mnie zajmująco gada, ja sobie coś z tego we łbie ulepię. 

Jakbyś miał doradzić początkującym projektantom, jakie umiejętności warto rozwijać, aby stać się projektantem książek i okładem, co byś im doradził?

O Jezu, toż to będzie totalnie niszowa dziedzina, to jakbym miał komuś doradzać, jak, no nie wiem, uprawiać koniczynę. Nie mam wielu rad, a te, co mam, przydadzą się pewnie każdemu. Trzeba chłonąć jak najwięcej, poznawać jak najwięcej, także – ludzi. Nigdy nie wiadomo, z kim się po dekadach spotkasz.

Mój kolega z krakowskiej polonistyki, Kuba Mikurda, jest teraz reżyserem, dzięki niemu miałem właśnie okazję zrobić pierwszy w życiu plakat filmowy do jego nowego filmu (Solaris Mon Amour), i być może będą ciągi dalsze. Odkryłem zupełnie nowe rejony twórczości i zupełnie nowy język, który sobie będę eksplorował, który będę badał, który pozwala mi się nie nudzić, i rozwijać, i wciąż robić coś nowego. Tak więc: czytać jak najwięcej, oglądać jak najwięcej, grać jak najwięcej, słuchać, spotykać się, pisać i ciągle, ciągle, ciągle robić, robić, i robić!